Pasterz niezwykle miłosierny – św. Marcin

„Ujrzawszy raz ostrzyżoną owcę, święty powiedział: „Ta oto wypełniła rozkaz Ewangelii: miała dwie suknie i oddała jedną temu, kto jej nie miał. Tak też i wy winniście czynić” – czytamy o świętym Marcinie w „Złotej legendzie” Jakuba de Voragine.

Marcin urodził się około roku 316 w Pannonii (dziś leży ona na terenie Węgier). Jego rodzice byli poganami. Gdy miał 15 lat, z rozkazu cesarza musiał wstąpić do służby wojskowej. Pełnił ją w Galii. Właśnie z tego okresu życia św. Marcina pochodzi najbardziej znana legenda o nim. Jakub de Voragine ujął ją następująco: „Pewnego zimowego dnia św. Marcin przejeżdżając przez bramię Amiens spotkał jakiegoś biedaka, który był nagi i nie dostał jeszcze od nikogo jałmużny. Zrozumiał tedy Marcin, że to on właśnie powinien pomóc biedakowi, wyciągnął więc miecz i rozciął na dwoje płaszcz, który miał na sobie. Następnie oddał biednemu jedną część, a drugą okrył się znowu. Następnej nocy ukazał mu się Chrystus, ubrany w tę część jego płaszcza, którą dał biednemu i tak rzekł do aniołów, którzy Go otaczali: «W tę szatę ubrał mnie Marcin, który jeszcze jest katechumenem!» Święty jednak nie uniósł się pychą, ale poznawszy dobroć Bożą przyjął chrzest święty, mając lat 18. Przez dwa lata jeszcze pozostał w wojsku, ponieważ prosił go o to jego trybun, obiecując mu, że wysłużywszy swoje lata wstąpi do klasztoru”.

Po odejściu z wojska Marcin założył klasztor w Ligugé i prowadził w nim życie monastyczne pod kierunkiem św. Hilarego. Później został kapłanem, a mieszkańcy Tours wybrali go na swojego biskupa, choć bardzo się temu opierał.

Był dobrym duszpasterzem dla powierzonego jego trosce ludu, gorliwie głosił Dobrą Nowinę, zakładał klasztory, troszczył się o duchowieństwo. Jakub de Voragine napisał o nim również: „Św. Marcin miał serce pełne miłosierdzia dla grzeszników i z wielką litością przyjmował wszystkich, którzy chcieli pokutować. Pewnego razu diabeł wyrzucał mu, że przyjmuje pokutę tych, którzy już drugi raz zgrzeszyli (aby zrozumieć ten zwrot, trzeba wiedzieć, że w Kościele pierwszych wieków pojawiły się przesadnie surowe tendencje do wykluczania ze wspólnoty tych, którzy po przyjęciu chrztu popełnili grzech ciężki – drugi raz zgrzeszyli – przyp. ks. A. S.). Św. Marcin zaś odrzekł mu: „Gdybyś ty sam, nieszczęśniku, przestał niepokoić ludzi i pokutował za swoje zbrodnie, to i tobie obiecałbym miłosierdzie, wierząc w Jezusa Chrystusa”.

Święty Marcin, według świadectw jemu współczesnych, znał wcześniej datę swej śmierci. Gdy jednak współbracia prosili ze łzami, aby nie odchodził od nich, tak zwrócił się do Boga: „Panie, jeśli jeszcze potrzebny jestem Twemu ludowi, nie wzbraniam się przed pracą. Niech się dzieje wola Twoja”.

Zmarł w roku 397. Był pierwszym świętym wyznawcą, to znaczy człowiekiem czczonym, jako święty, mimo że nie poniósł męczeństwa.

Sen mara, Bóg wiara – mawiamy. Święty Józef nie ufał temu przysłowiu. Wszelkie polecenia od anioła otrzymywał właśnie we śnie. Przygarnął do domu Maryję, uciekł z rodziną przed nienawistnym wzrokiem Heroda. Jak bardzo musiał być wyczulony na Słowo, skoro uwierzył nocnemu rozkazowi Bożego wysłannika! Jego wielkiego poprzednika – Józefa egipskiego, zamkniętego na cztery spusty w więzieniu – również uratowały sny. Gdyby nie one, nie zostałby zarządcą Egiptu. A Daniel tłumaczący sny zdumionemu Nabuchodonozorowi? Święty Marcin, rzymski legionista, również otrzymał wskazówkę w czasie ciemnej nocy. W roku 338, gdy wraz ze swoim garnizonem przebywał w Galii, na drodze ujrzał żebraka. Bez wahania oddał mu połowę żołnierskiej opończy. W nocy miał we śnie zobaczyć odzianego w płaszcz Chrystusa, który mówił do aniołów: „Patrzcie, jak mnie Marcin, katechumen, przyodział”. Oczywiście, to tylko symbol, legenda. Ale gdzie dziś znajdzie się żołnierza ufającego jakimś sennym marzeniom?

Imię Marcin nie ma korzeni biblijnych. Nie zawiera żadnego błogosławieństwa Pana. Odwrotnie: jego rdzeń pochodzi od Marsa – rzymskiego boga wojny. Imię świętego z Tours świetnie pokazuje jego zawiłą życiową wędrówkę, drogę od boga wojny do Jahwe, który sam siebie nazywa pokojem.
Ojciec Marcina był rzymskim legionistą, doszedł nawet do godności trybuna. W domu panował wojskowy porządek. Gdy rodzina przeniosła się do Włoch, dziesięcioletni chłopak spotkał chrześcijan i… zaraził się ich radością. Od razu wpisał się na listę katechumenów, ale rodzina nie chciała zgodzić się na chrzest. Niechętny był nawet biskup, obawiający się gniewu ojca Marcina.

Piętnastoletni chłopak obrał stan żołnierski i został rzymskim legionistą. Natrętna myśl o przyjęciu wiary chrześcijan nie dawała mu jednak spokoju. Gdy w czasie Wielkanocy 339 roku Marcin przyjął chrzest, postanowił zrezygnować ze służby wojskowej. – Chrześcijaninowi nie godzi się być żołnierzem i przelewać krew – szeptali mu bracia.

Okazja do wystąpienia z wojska nadarzyła się w 354 r. Marcin towarzyszył ariańskiemu cesarzowi Konstansowi w wyprawie nad Ren. Wedle zwyczaju, w przeddzień bitwy żołnierzom dawano podwójny żołd. Marcin zrezygnował z niego, a w zamian poprosił o zwolnienie ze służby. Rozwścieczony dowódca kazał go aresztować. Marcin poprosił wtedy, aby pozwolono mu stanąć do bitwy w pierwszym szeregu… bez broni. – Będę walczył jedynie znakiem krzyża – wyjaśnił zdumionym strażnikom. Do bitwy jednak nie doszło, bo wróg poprosił o pokój. Dla chrześcijan był to wyraźny znak Boży.

Odtąd Marcin znany był jako apostoł pojednania. Bóg przez jego ręce czynił rzeczy niewyobrażalne. Jego pobożność była tak ceniona, że gdy zmarł biskup Tours, wierni siłą przywiedli Świętego do katedry, błagając o przyjęcie godności biskupa. Został wybrany przez aklamację. Był biskupem przez 26 lat, a gdy zmarł, na jego pogrzeb przybyły nieprzebrane tłumy.

Źródło: kosciol.wiara.pl